Artykuły
Przez Indochiny – o swojej podróży przez Laos, Kambodżę i Wietnam opowiada nam Marcelina
Piąty Smak: Na początek chciałabym zapytać, skąd pomysł na wyjazd akurat w te rejony świata?
Marcelina: W sumie zaczęło się od tego, że znajomi pojechali w tamte rejony – byli w Wietnamie, w Kambodży i chyba w Tajlandii z tego, co pamiętam. Ich opowieści nakręciły nas na taki wyjazd. Nie musieliśmy długo czekać, gdy na jednym z portali z tanimi lotami znaleźliśmy ofertę, już nie pamiętam, ale to chyba było coś ponad tysiąc złotych za dwie osoby w dwie strony do Bangkoku ukraińskimi liniami lotniczymi Aerosvit. No i w sumie wiele się nie zastanawiając kupiliśmy te bilety z założeniem, że pomyślimy potem, co dalej. Szczególnie, że to był chyba lipiec, a mieliśmy lecieć w lutym.
Piąty Smak: Były jakieś przygotowania?
Marcelina: Mieliśmy mnóstwo czasu, żeby sobie wszystko jakoś rozplanować, bo po kupnie biletów wiedziałam w zasadzie tylko gdzie lecę i co będę jadła, bo już wcześniej bardzo ceniłam kuchnię azjatycką. Dopiero potem było czytanie, co warto zwiedzić, co warto zobaczyć itd. Zawsze podróżowaliśmy z tym luzem, żeby nie było jakiegoś napiętego planu, i tak też miało być tym razem.
Piąty Smak: A jak taki wyjazd wygląda od strony prawnej – czy jest potrzebna wiza?
Marcelina: Zdaje się że w 2012 roku Tajlandia zniosła wizy dla obywateli Polski. W związku z czym nie ma żadnych kosztów wjazdu do Tajlandii. Za pierwszym razem załatwialiśmy wizę, za drugim pamiętam, że już nie musieliśmy. Wizę do Laosu załatwialiśmy „od ręki” na przejściu granicznym z Tajlandią i kosztowała ona coś około dwudziestu pięciu dolarów, jeśli dobrze pamiętam. Podobnie było z wizą do Kambodży, aczkolwiek trzeba się przygotować na wpłatę kilku nadprogramowych dolarów za badanie lekarskie (pan mierzy temperaturę i daje orzeczenie o stanie zdrowia), za wyjazd z Kambodży, za szybsze załatwienie wizy itd. itp. Jednym słowem należy zapłacić usankcjonowaną łapówkę w wysokości dwóch dolarów. Wizę do Wietnamu wyrobiliśmy również na miejscu – na lotnisku, ale wcześniej należało załatwić sobie tzw. promesę, co można zrobić przez Internet. O ile czegoś nie pokręciłam, koszt promesy i wizy to około czterdziestu pięciu dolarów za osobę.
Laotańska wioska
Piąty Smak: A czy obowiązują jakieś szczepienia?
Marcelina: Od strony prawnej żadnych wymogów sanitarnych nie ma. Szczepiliśmy się w sumie tylko na dur brzuszny i na tężec, bo oboje byliśmy już zaszczepieni na WZW typu A i B, i tak naprawdę chyba to wystarczy. Jestem medykiem, więc zawsze mam arsenał leków na wszelki wypadek, ale to chyba moje małe zboczenie zawodowe, bo z tego co zauważyłam, to wystarczyłby środek na żołądek. Nie zabezpieczaliśmy się również przeciwko malarii i sądzę, że dobrze, bo jak leci się w porze suchej, to nie ma takiej potrzeby.
Piaty Smak: Czy są jakieś rzeczy, które polecasz zabrać ze sobą do walizki?
Marcelina: Zdecydowanie żel antybakteryjny do mycia rąk. Mieszkańcy Azji południowo – wschodniej mają dość luźny stosunek do higieny np. w toaletach. Naprawdę były czasami takie miejsca, że człowiek potem się brzydził samego siebie… Bardzo często nie było dostępu do wody bieżącej, a tu ręce spocone i czarno pod pazurami od pyłu i gorąca. Jak się nie ma dostępu do tego żelu, to można go zastąpić limonką, która zawsze jest podawana do jedzenia – wyczytałam to u Tomka Michniewicza, który również podróżował po Indochinach. Trzeba ją prostu rozetrzeć i to troszkę dezynfekuje dłonie. Tak też właśnie się ratowaliśmy przy braku tych żeli.
Piąty Smak: Mieliście jakieś wyobrażenie o miejscach, do których zamierzaliście dotrzeć?
Marcelina: Teraz jest taki dostęp do informacji, że chyba każdy czyta w Internecie o kraju, do którego jedzie. Wiadomo, że wszystkie informacje należy podzielić przez dwa, bo wszystko zależy od człowieka. Jeden pojedzie i się przerazi warunkami, a drugi powie, że w zasadzie były super, było świetnie, a chodziło o to samo miejsce… To zwykle ja organizuję wyjazdy, a mój mąż „akceptuje”. Z reguły czytam przewodniki dotyczące miejsca docelowego i zawsze robię mapkę na Google Maps – zaznaczam miejsca i wgrywam tę mapkę do telefonu, ściągam sobie też wszystkie mapy na GPS. Lubię jeździć bez przygotowania w takim sensie, że nie mam zaklepanego hotelu w każdym mieście, ale zawsze mam przygotowane te miejsca, które chcę zobaczyć – wiedzieć o nich coś więcej. Potem, jak już jestem na miejscu, no to rzeczywiście wiem, na co patrzę. Pamiętam, jak byliśmy w Angkor Wat, i miałam przy sobie książkę Jacka Pałkiewicza na temat tego kompleksu. W jednej ze świątyń o nazwie Bayon zwieńczenie budowli stanowią pięćdziesiąt cztery głowy i każda zwrócona jest w jedną z czterech stron świata. I rzeczywiście, patrzymy na te głowy, a przy okazji człowiek wie, o czym czyta, wie co to znaczy, jakie głowy, co one symbolizują, kto je zbudował, kiedy i za ile.
Piąty Smak: A więc wylądowaliście w Tajlandii i co dalej?
Marcelina: Tajlandii jako takiej nie było – byliśmy w Azji dwa razy i oba wyjazdy zaczynały się i kończyły w Bangkoku, ze względu na ceny biletów lotniczych z Polski. Bangkok schodziliśmy więc wzdłuż i wszerz, ale Tajlandia nie była naszym celem. Stamtąd polecieliśmy do Chiang Mai na północy kraju, a potem już rzeką do Laosu.
Piąty Smak: A w Laosie…?
Marcelina: W Laosie generalnie bardzo ciężko jest się poruszać, jeżeli chodzi o komunikację. Autobusy jeżdżą, ale… tam w zasadzie nie ma dróg – szczególnie na północy kraju. Chińczycy trochę budują asfaltowych dróg, bo co jakiś czas pojawiały się jakieś ekipy na tych traktach, ale generalnie to są właśnie trakty, takie nie asfaltowe uklepane drogi z masą żółtego pyłu, który jest wszędzie i wszystko oblepia – jest w zębach, w nosie, człowiek po takiej podróży, nawet jakby trwała tylko 2 godziny, musi wziąć porządny prysznic. Podróżuje się songthaewami, odkrytymi półciężarówkami, więc ten pył jest po prostu wszędzie. Inną sprawą są tzw. vip-busy. Mogą ci powiedzieć, że to będzie super klimatyzowany autobus typu vip-bus, natomiast okaże się, że jedziesz rozklekotanym autobusem bez szyb i nie dojeżdżasz na siedemnastą tylko na trzecią nad ranem. O dwunastej trzeba było się obowiązkowo zatrzymać na zupkę i musiało to trwać godzinę. Mimo że wszyscy byli zmęczeni i chcieli już jechać dalej, ale Laotańczycy, czy Wietnamczycy, czy Kambodżanie, bo oni tam wszyscy mają dokładnie ten sam pomysł, akurat chcieli się zatrzymać i musiało to trwać godzinę, bo trzeba było zjeść, zrobić siku, zapalić sobie, wypić sobie… Trzeba brać na to poprawkę, ale ja już się potem przyzwyczaiłam do tego.
Songthaew, najczęstszy środek transportu
Piąty Smak: Jak spędziliście pierwsze chwile w Laosie?
Marcelina: Zaczęliśmy zwiedzać Laos od północy, byliśmy pod samą granicą chińską, do której zresztą dotarliśmy na piechotę. To było jakieś dziesięć kilometrów. I tak szliśmy, szliśmy, szliśmy po drodze obserwując pasące się bawoły, jakieś pola ryżowe, tu jacyś ludzie nam machają, jakaś świątynia buddyjska i co jakiś czas sklepik, a w nim Beerlao, czyli piwo z dodatkiem słodu ryżowego. Jestem piwoszem, więc nie mogłam go sobie odmówić.
Piąty Smak: Co warto zobaczyć na północy?
Marcelina: Luang Prabang, świetna, stara stolica Laosu z przepiękną kolonialną architekturą francuską. Wydawałoby się, że w zasadzie niezmienioną od czasów, jak Francuzi stamtąd wyjechali. Chyba nikt niczego nie remontował od tamtej pory i dzięki temu miasto ma taki wspaniały urok. Jest po prostu niesamowite – stara kolonialna zabudowa, a obok niej właśnie cały ten taki azjatycki bałagan, te stragany, ci ludzie, brak remontów. W jakiś sposób na pewno było to trochę francuskie, ale Azjaci skutecznie przez te pięćdziesiąt lat po prostu przerobili wszystko na swoją modłę. Nie miało się wątpliwości, że jest się w Azji.
Piąty Smak: Co jeszcze udało Wam się zobaczyć w Laosie?
Marcelina: Nie widzieliśmy stolicy Laosu, ponieważ przejeżdżaliśmy przez nią autobusem i skutecznie nas odstraszyła. Szara brzydka i betonowa – na komunistyczną modłę. Ale może to był błąd? Na pewno przy następnej okazji będę chciała zobaczyć to miasto. Na południu kraju byliśmy w miasteczku Paxe, nazywanym wrotami do równiny Bolawen, na której są plantacje kawy i herbaty, wodospady, więc fajnie jest wynająć skuter i to wszystko zobaczyć. A na pewno polecam tzw. cztery tysiące wysp na rzece Mekong na południu Laosu. Czyli relaks przez duże R. Spędziliśmy tam trzy dni pływając dętką od jednej wysepki do drugiej. Mieszkaliśmy w domku nad samą rzeką. A woda czysta i świeża, chociaż o nieco brunatnym kolorze – inaczej niż w delcie Mekongu w Wietnamie… W delcie Mekongu z czystością wody nie jest już tak wesoło. Niestety, wiele śmieci wrzucanych jest wprost do rzeki w związku z tym dosyć często można sie na nie natknąć przy ujściu rzeki.
Na Mekongu
Piąty Smak: Pływanie między wysepkami brzmi fantastycznie.
Marcelina: O, tak. To było chyba jedno z najlepszych miejsc w Laosie. Warto też zajrzeć do jaskini Tham Kong Lo w środkowym Laosie. Świetna jaskinia, czasami wysoka na pięćdziesiąt metrów i szeroka na sto. W niektórych miejscach płynie się łódką w jedną stronę, potem się wraca drugim korytem rzeki, która przechodzi przez górę. Zapłaciliśmy, właśnie wczoraj czytałam w moim pamiętniku, sto tysięcy kipów – wtedy osiem i pół tysiąca kipów to był jeden dolar. Czyli dziesięć dolców, jakieś trzydzieści złotych, za pięć godzin super zabawy!
Piąty Smak: A jak właśnie z cenami i kosztem wyjazdu?
Marcelina: W Laosie mieliśmy ze sobą dolary – tak na czarną godzinę. Wiadomo, że w tych większych miastach są bankomaty które zazwyczaj działały, aczkolwiek mieliśmy chyba dwie takie sytuacje, że nam bankomat nie wydał pieniędzy i nie wiedzieliśmy: pobrało, czy nie pobrało… Więc zbieraliśmy skrzętnie wszystkie te wyciągi z bankomatów, ale na szczęście nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby nam się gdzieś pieniądze „zgubiły”. Generalnie dolarami można płacić w hotelach, a w Kambodży nawet w sklepach.
Piąty Smak: A jak z noclegami było?
Marcelina: Za hotele w Laosie płaciliśmy około trzynastu dolarów za pokój. Zazwyczaj był to pokój z wiatrakiem, czasami za tę cenę można było znaleźć pokój z klimatyzacją. Ale były też takie, za które płaciliśmy trzy dolary, ale tam już warunki były po prostu straszne. Na samej północy przy granicy z Chinami tak trafiliśmy. Brudne ręczniki, karaluchy na suficie, a w toalecie to aż szkoda gadać… W ogóle dostaliśmy pokój bez szyb, tylko dziury w ścianach, a w łazience wąż do polewania się zimną wodą i, oczywiście, dziura w ziemi jako toaleta. Ale kosztowało nas to tylko te trzy dolary, a dach nad głowa był. Tak średnio to właśnie dziesięć-trzynaście dolarów trzeba liczyć za dwuosobowy pokój zazwyczaj z czystą pościelą. Chyba Laotańczycy mieli z tym największy problem – wychodzą chyba z założenia, że biały to biały, jak jeden się prześpi, a potem drugi, to co to za różnica. Przecież to takie czyściochy…
Jedna z wielu świątyń w Luang Prabang
Piąty Smak: Czy trzeba rezerwować miejsce do spania przed wyjazdem, czy można jechać „na żywioł”?
Marcelina: Nigdy nie mieliśmy takiego problemu, żeby nie znaleźć miejsca do spania. Wręcz często noclegi znajdowały nas. Pojawialiśmy się na jakimś dworcu, to wiadomo od razu kierowcy tuk-tuków rzucali się na nas ze swoim: „Mister, tuk-tuk, mister”. Tuk-tuk to takie pół roweru albo motorek z ławką z tyłu gdzie jest miejsce na dwie osoby (przy dobrym upchaniu mieszczą się cztery). Kierowcy proponują te tuk-tuki i zgadzają się zejść z ceny, ale pod warunkiem, że zawiozą cię do hotelu ich znajomego i ty sobie zobaczysz, czy ci odpowiadają pokoje. Zazwyczaj nie są to za ciekawe miejsca, ale pamiętam też, że jak wylądowaliśmy w Luang Prabang o północy, to z takiego tuk-tukarza-naganiacza skorzystaliśmy. Zazwyczaj staraliśmy się jednak wszędzie chodzić na piechotę.
Piąty Smak: A jak rozumieliście się z tubylcami?
Marcelina: Są bardzo przychylnie nastawieni. W żadnym z krajów nie spotkaliśmy się z jakąś niechęcią. Wszędzie ludzie byli bardzo pomocni i, nawet, jak nie bardzo wiedzieli jak, to starali się nam wszystko ułatwić. Na laotańskiej wsi dzieci, kiedy widzą białych turystów, wyskakują z domów, podbiegają i krzyczą: sabaj di, sabaj di, czyli „dzień dobry”, chcą sobie robić zdjęcia i widać, że szukają kontaktu.
Piąty Smak: A można czuć się w Indochinach bezpiecznie?
Marcelina: To zależy gdzie. W Kambodży i Laosie, co nas na początku bardzo zadziwiło, a potem się już przyzwyczailiśmy, że na przykład zostawiałam lustrzankę w koszyku od roweru i szłam dookoła świątyni. Wracałam i ta lustrzanka nadal tam była. Po prostu nie było chwili, nie było sytuacji, w której bym się czuła, że ktoś chce mi coś zwinąć. Natomiast w Wietnamie zostaliśmy niestety wielokrotnie okradzeni i oszukani. Często nas ostrzegano przez różnymi sytuacjami. Na przykład trzeba uważać, bo banknoty dziesięcio- i stutysięczny są bardzo do siebie podobne. Mieliśmy taką sytuację, że płaciliśmy osiem tysięcy na stacji benzynowej, daliśmy sto tysięcy, a pan nam wydaje dwa i zadowolony. Więc mój mąż mówi, że to nie wszystko. Na co pan wydaje nam do dwudziestu i dalej się uśmiecha. W końcu dostaliśmy, co nam się należało, ale trzeba uważać.
Piąty Smak: A pod względem językowym Indochiny to trudny wyjazd?
Marcelina: Na pewno z angielskim nie ma większego problemu w Tajlandii, a przynajmniej w Bangkoku. W Kambodży w miejscach turystycznych, jak na przykład w miasteczku Siem Reap, bazie wypadowej do świątyń Ankgor Wat, miejscowi mówili po angielsku całkiem nieźle. Natomiast w Laosie praktycznie nikt po angielsku nie mówił, ale uśmiechając się lub pokazując na migi dezaprobatę i wystukując ceny na kalkulatorku lub komórce dało radę. W Wietnamie w dużych miastach też większego problemu nie było – szczególnie w hotelach. Aczkolwiek zdarzało się, że początkowo świetnie mówiący po angielsku kelner w restauracji, po przedstawieniu zawyżonego rachunku, przy próbach wyjaśnień, dostawał amnezji i jedynym językiem, jakim władał, był wietnamski.
Piąty Smak: Wspominałaś, że bardzo interesuje cię kulinarna strona każdego wyjazdu. Jak to więc było z tą kuchnią?
Marcelina: Ja właściwie to jestem wszystkożerna, więc próbowaliśmy różnych rzeczy jak na przykład karaluchy, larwy owadów czy pieczone jelita (do tej pory nie wiemy czyje…), aczkolwiek często przed włożeniem czegoś do ust musiałam dodać sobie odwagi piwem. Sprzedają tam chyba wszystko – pieczone szczury na patykach albo wiewiórki i świnki morskie, które są przysmakiem. Jednak hitem w całej Azji, szczególnie w Laosie i Wietnamie, są zupy typu nasz bulion. Po wietnamsku nazywały się pho. W zasadzie na każdym kroku w każdym z krajów, które odwiedziliśmy (szczególnie w Laosie i Wietnamie) są takie stoiska, gdzie gotowany jest wielki gar rosołu. W momencie kiedy wyrazi się chęć zjedzenia takiej zupy, pani obsługująca podaje ci talerz gorącego bulionu z makaronem i mięsem, a także osobno talerz z dużą ilością zieleniny – świeżych liści kapusty pekińskiej, kolendry, specjalnej azjatyckiej bazylii oraz sałatopodobnych liści roślin niezidentyfikowanych. Do tego pasta chili, sos sojowy i ćwiartki limonki. W zależności od preferencji smakowych, można zatem było skomponować własną zupkę na bazie bulionu. Stoiska te są tak rozpowszechnione, że codzienną podstawą naszych posiłków była taka zupa. Kosztowała około dolara, a to było takie naprawdę solidne śniadanie na cały dzień.
Piąty Smak: Brzmi smakowicie, treściwie i ekonomicznie.
Marcelina: Dokładnie. Dobra kuchnia, a w niej dużo grillowanego mięsa, ryb, świetne świeże warzywa, makarony i egzotyczne przyprawy, jak np. trawa cytrynowa. Poza tym, wspaniały ryż! Nigdy w życiu nie jadłam takiego ryżu. Nie ma nic wspólnego z ryżem, który jest sprzedawany u nas. Jest lepki, ale nie taki jak do sushi. Ma w sobie dużo skrobi, podaje się go osobno w specjalnym pojemniczku i można go jeść palcami odrywając kolejne zlepione kawałki. Wspaniałą rzecz sprzedają na straganach w Laosie – w łodygę bambusa długości około trzydziestu centymetrów pakują ryż na słodko z kokosem. Niebo w gębie po prostu.
Piąty Smak: A jakiś kambodżański przysmak? Podobno popularne są tarantule…
Marcelina: Pieczone…, ale ich nie próbowaliśmy, bo nie udało nam się trafić. Aczkolwiek jakbyśmy znaleźli to na pewno bym spróbowała, bo ja jestem z tych, co to lubią takie rzeczy. W Kambodży świetne są bułeczki, coś jak nasze pampuchy, sprzedawane na każdym kroku. Delikatne ciasto z różnym nadzieniem – z mięsem, z jajkiem, z ziemniakami. Bardzo dobre i też kosztują śmieszne pieniądze, w sam raz żeby tą bułkę sobie gdzieś tam w między czasie skubnąć. Bardzo popularne jest także piwo Angkor, którego oczywiście próbowaliśmy. Z piwem Angor wiąże się też zabawna sytuacja jaką mieliśmy w stolicy Kambodży Phnom Penh. Zmęczeni upałem i długim spacerem po wiecznie zatłoczonych ulicach stolicy, weszliśmy raz do przypadkowej restauracji – skusił nas właśnie baner piwa Angkor. Już po zajęciu stolików, zobaczyliśmy że panuje tam jakaś odświętna atmosfera, wszyscy goście wytwornie ubrani, panie kelnerki i panowie kelnerzy bardzo eleganccy i wszyscy bardzo, bardzo uprzejmi. Chociaż dziwnie się czuliśmy w naszych przepoconych koszulkach i krótkich spodenkach, usiedliśmy i zamówiliśmy piwo. Dostaliśmy cały dzbanek, a po pewnym czasie podszedł do nas właściciel restauracji, zapytał jak nam się podoba, czy chcemy jeszcze więcej piwa i czy będziemy coś jeść. Po krótkiej rozmowie okazało się, że niedawno wrócił z USA z zarobionymi tam pieniędzmi i że otworzył to miejsce dwie godziny temu. Powiedział też, że jesteśmy dla niego pewnego rodzaju dobrym znakiem – w pierwszym dniu działania restauracji pojawili się biali goście. Z tej okazji zdecydowaliśmy się coś zjeść i załapaliśmy się na steki z wołowiny argentyńskiej. Objedliśmy się i opiliśmy niemożliwie, a za wszystko zapłaciliśmy siedem i pół dolara. Zostawiliśmy dziesięć, co było największym naszym napiwkiem pod względem stosunku ceny do napiwku.
Piąty Smak: Napiwki wypada zostawiać?
Marcelina: Raczej nie, to znaczy, nie ma tam takiego zwyczaju. Z reguły braliśmy jedzenie na wynos, ale w tamtej restauracji w Kambodży po prostu musieliśmy ten napiwek zostawić. W Laosie też mieliśmy sytuację związaną z napiwkami, aczkolwiek trochę mniej zabawną. Siedzieliśmy sobie w knajpce nad brzegiem Mekongu jedząc kolację. Była tam dość duża grupa Francuzów, a za kelnera robił mały Laotańczyk. Do jego zadań należało zebranie zamówień, pokazywał też menu i przynosił rachunki. Widać taki naprawdę rezolutny fajny chłopiec. W pewnym momencie chłopak zawołał tatę, aby ten przyjął pieniądze za rachunek od grupy francuskich turystów. Francuzi zapłacili i już zaczęli się zbierać, ale jeden z mężczyzn przywołał jeszcze chłopaka, wziął jednego dolara i mówi: popatrz chłopcze, to jest jeden dolar, to jest jeden dolar i ja go tobie daję, proszę. I wiadomo, że dziecko się ucieszyło, bo to jeden dolar dla niego i to dostał on, do ręki, nie mama, nie tata tylko on, ale cała ta sytuacja była jakaś taka… Były kolonizator daje dolara małemu biednemu dziecku z Laosu.
Piąty Smak: A w Wietnamie?
Marcelina: W Wietnamie przysmakiem są gotowane czy pieczone jajka z zarodkiem. To jest jajko z małym ptaszkiem w środku, który jeszcze się nie wykluł. Bije się skorupkę tak, jak u nas w jajku na miękko, i łyżeczką wyjada się ten zarodek. Właściwie to już jest młody ptaszek z dziobem, z piórami, ze wszystkim. Nie byłam w stanie ich spróbować… Zarodek ptaka… Trochę obrzydliwe, nie? Aczkolwiek Chińczycy, ponoć jak słyszą żurek i się dowiedzą, z czego jest żurek, że to jest zepsuta mąka… Jak można jeść zepsutą mąkę kwaszoną?
Angkor Wat
Piąty Smak: Jak zaczęła się Wasza przygoda z Angkor Wat?
Marcelina: Wylądowaliśmy w Siem Reap, turystycznej bazie wypadowej do kompleksu Angkor Wat, o trzeciej nad ranem i zaraz po znalezieniu hotelu razem z spotkanymi w autobusie Polakami poszliśmy na piwo. W tak turystycznym miejscu życie nocne kwitnie. Prostytutek tylu jeszcze w życiu nie widziałam… I na każdym kroku happy-pizza, czyli pizza z marihuaną albo z opium, albo z grzybami halucynogennymi i naprawdę nie trzeba szukać. Tam ogólnie narkotyki są zabronione, prostytucja tak samo jest zabroniona, a rzeczywistość jaka jest, każdy widzi. Jednej nocy mój mąż poszedł tylko na dół do sklepiku po wodę. Wrócił po pięciu minutach i stwierdził, że już nigdzie sam nie będzie chodził. Jak go zapytałam: dlaczego?, to mi odpowiedział: dwa razy proponowano mi marihuanę, jak powiedziałem, że nie chcę, to zaproponowano mi opium, a jak powiedziałem, że nie chcę, to zaproponowano mi kokainę, a jak powiedziałem, że nie chcę, to zaproponowano mi bum-bum… A on chciał tylko wodę kupić!
Piąty Smak: A mówią, że to Angkor Wat przyciąga tłumy…
Marcelina: Oczywiście, bo tam jest wspaniale! Cały kompleks jest ogromny – my zwiedzaliśmy go trzy dni, a i tak nie udało nam się wszystkiego zobaczyć. Pierwszego dnia jeździliśmy po tym terenie rowerami i zrobiliśmy tzw. małą pętlę – okolo dwudziestu pięciu kilometrów i na każdym kroku świątynia która „wciąga”, fascynuje, imponuje wielkością i dbałością o detale. Niesamowite, jak się idzie przez las i nagle wyrasta przed tobą taka budowla. I wtedy czytasz, że to XII wiek, a wszystko wykonane z taką dbałością o szczegóły, misterne to wszystko. Dla mnie to było coś niesamowitego. Zobaczyć Angkor i umrzeć niemalże. Następny cały dzień zwiedzaliśmy świątynie oddalone od głównego kompleksu o około czterdzieści kilometrów. Byliśmy umówieni z kierowcą tuk-tuka, który przez niemalże cały dzień jeździł z nami od świątyni do świątyni za trzynaście dolarów. Trzeciego dnia udaliśmy się po prostu na pieszą wycieczkę i podziwianie zachodu słońca nad główną świątynią Angkor.
Piąty Smak: Co w takim razie szczególnie polecacie w Angkor Wat?
Marcelina: Na pewno Bantai Srei, to jest „świątynia kobiet” zrobiona z różowego piaskowca. Koronkowa misterna robota – po prostu wszystko jest takie szczegółowe, drobiazgowe. Płaskorzeźby niebiańskich tancerek, Apsar, wszystkie w charakterystycznych pozycjach, mają paznokietki, pantofelki, biżuterię i to wszystko – z ogromną precyzją – jest wyryte w kamieniu. Widać, że ktoś nad tym spędził całe swoje życie. Niestety, podczas wojny domowej w Kambodży kompleks bardzo ucierpiał, wiele świątyń zostało zdewastowanych, a bezcenne posągi i inne wartościowe elementy rozkradzione. Społeczność międzynarodowa angażuje się w odrestaurowanie i przywrócenie dawnego blasku świątyniom. Dla mnie Angkor to było coś po prostu pięknego, co chętnie bym jeszcze raz zobaczyła.
Piąty Smak: Ile kosztuje taka przyjemność?
Marcelina: Kupuje się bilet jedno-, trzy- albo siedmiodniowy. Za trzydniowy bilet zapłaciliśmy czterdzieści dolarów, co jest sporą sumą, a bilet jest imienny. Jest nawet na nim twoje zdjęcie, żeby nie móc go komuś oddać. Przewodnika mieć nie trzeba, aczkolwiek dobrze jest mieć takiego Pałkiewicza, który opisuje szczegółowo każdą świątynię i wiesz, na co patrzysz. Wiesz, kto to zbudował, wiesz dlaczego i jaka jest historia, jak i co uległo zniszczeniu, co zostało, a czego już nie ma.
Piąty Smak: Co poza Angkor Wat można polecić w Kambodży?
Marcelina: Jestem chyba w mniejszości mówiącej, że Phnom Penh to wspaniałe miasto. Nikomu się nie podoba, bo jest rzeczywiście specyficzne, ale ja mam hopla na punkcie kolonializmu, zabudowy kolonialnej, dlatego byłam nim zachwycona. Ta mieszanina stylu kolonialnego i azjatycki chaos – te plątaniny kabli, bałagan na skwerach, pełno straganów, jakieś gniazda ptasie w takich budkach od liczników elektrycznych. No po prostu takie rzeczy…! Mogłam siedzieć, pić sobie kawę na ulicy w jakiejś knajpce i patrzeć na to wszystko i to sprawiało mi ogromną przyjemność.
Phnom Penh
Piąty Smak: Życie toczy się na ulicy?
Marcelina: Dokładnie. Dla mnie to życie na ulicy jest po prostu kwintesencją Azji. Ten gwar, ten harmider – wszystko się dzieje na twoich oczach. My się chowamy w domach. Po pracy telewizor, gazetka itp., a tam ludzie wychodzą na ulicę. Żyją na tej ulicy, jedzą na tej ulicy, rozmawiają na ulicy, piją na ulicy… Patrzenie na miasto nie od strony tych wszystkich zabytków must see, tylko właśnie tego prawdziwego życia, które tam się odbywa daje nam sporą frajdę i to jest nasze must see każdego wyjazdu. W sumie wszędzie trochę omijaliśmy główne atrakcje, np. teatr lalkowy na wodzie w Wietnamie, czy włóczenie się po muzeach. Nie zawsze nam to odpowiada. Dla mnie ważniejsze jest przeżywanie i patrzenie, jak żyją ludzie na miejscu – co jedzą, jak się kłócą, jak bawią się dzieci.
Piąty Smak: A udało Wam się zobaczyć pływające wioski?
Marcelina: Widzieliśmy pływające targi w Wietnamie i to było fajne, bo rzeczywiście ludzie na łódkach z wielką górą arbuzów podpływają do ciebie i pytają, czy nie chcesz arbuza kupić, albo melona, albo czegoś tam, i rzeczywiście sympatyczne to było. W Wietnamie widzieliśmy pływające wioski w zatoce Ha Long wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa. I wszystko fajnie wyglądało, bo widać, że ludzie żyją tam naprawdę, ale w pewnym momencie przepływaliśmy przez rzekę śmieci. Niestety, wspominałam już o luźnym stosunku Azjatów do higieny – podobny stosunek mają do ekologii. A może to służby porządkowe nawalają? Mieliśmy wrażenie, że statystyczny mieszkaniec Indochin kieruje się zasadą „co z oczu, to z serca”, czyli, jeśli wyrzucę rzecz do rzeki, to ona popłynie, czyli zniknie…
Piąty Smak: Niestety, coraz więcej jest takich miejsc.
Marcelina: Ogólnie tam nie ma zanieczyszczenia takiego chemicznego, ponieważ raczej nie ma fabryk, ale jest duże zanieczyszczenie takie właśnie komunalne – w tym sensie właśnie, że jest dużo śmieci, plastikowych worków itd. Byliśmy gdzieś nad Mekongiem w restauracji na statku. Kelner w białej koszuli i w ogóle Francja-elegancja. Zamówiliśmy piwo i coś do jedzenia. Ludzie obok nas skończyli jeść i pan kelner kierując się wspomnianą zasadą „śmieć w rzece równa się brak śmiecia”, zwinął wszystko tak jak leci, bo jedzenie podawane było na plastykowych talerzykach, i do rzeki. A potem ja sobie pływam gdzieś na wybrzeżu, płynę, płynę, a jakiś worek foliowy obwija rękę po prostu…
Tam Coc-Wietnam
Piąty Smak: Który kraj Twoim zdaniem jest najbardziej godny polecenia?
Marcelina: Najmilej wspominamy Laos – czas zatrzymał się tam jakieś pięćdziesiąt lat temu i jest to opinia wielu ludzi, którzy ten kraj odwiedzili. Czas płynie tam powoli, można odnaleźć miejsca nieskażone masową turystyką. Bardzo miło wspominam Phnom Penh, aczkolwiek, jak już mówiłam, zdaję sobie sprawę, że jestem w mniejszości. Wietnam podobał mi się najmniej. Może też dlatego, że byliśmy już po Laosie i Kambodży i mieliśmy porównanie. Nie mam też, niestety, najlepszego zdania o Wietnamczykach i ich uczciwości. Są tam też piękne miejsca – Sajgon nam się bardzo podobał, mimo że straciłam tam aparat, telefon i dokumenty, co stało się na początku wyjazdu i być może trochę zraziło mnie do tego kraju. Wszystko się odbywa na ulicy, jak to w Azji, i my w jednym z ulicznych barów czyli stolików rozstawionych po prostu na chodniku graliśmy w karty, a plecak leżał koło mnie. Już zbieraliśmy się do wyjścia, a tu podjeżdża dwóch gości na motorku i jeden z nich capnął nam ten plecak i pojechał. No i co z tego, że naprzeciwko był komisariat policji – pan policjant ani słowa po angielsku, śmiał się z nas w ogóle. Ale ja też rozumiem, bo co on może zrobić – trzeba się pilnować.
Piąty Smak: Uraz do miasta pozostał?
Marcelina: Po jakimś czasie doszłam do siebie i znowu szwendaliśmy się po Sajgonie. Wielkie miasto, też takie do zgubienia się. W porównaniu z Hanoi, mimo że to stolica, Sajgon jest bardziej kosmopolityczny. Hanoi jest trochę nijakie.
Piąty Smak: Czy masz jakieś rady dla osób chcących wybrać się do Indochin?
Marcelina: Na pewno każdemu chciałabym Indochiny polecić. Są „proste w obsłudze” – w takim sensie, że nie wymagają dużo wysiłku, często transport czy hotel sam cię znajduje. Są tanie i są ciepłe. Do wszystkiego należy podchodzić z dystansem i uśmiechem, ale myślę, że to się tyczy każdej podróży, niezależnie od kontynentu.
Piąty Smak: Dziękuję za rozmowę.
Zdjęcia: archiwum Marceliny
Marcelina, pasjonatka kultury bałkańskiej, dla której podróże są odskocznią od codzienności i największą pasją. Najchętniej podróżuje razem z mężem, z którym dzieli zapatrywania na spędzanie czasu w podróży – grunt to brak niepotrzebnego pośpiechu, mili ludzie i dużo przygód. Nie mniej istotną kwestią jest również bogactwo kulinarne miejsc, które odwiedza.
Artykuły, 24 kwi 2013